Między jej brwiami pojawiła się pionowa zmarszczka.
- Mark, ja wcale nie oczekuję... - Wiem - przerwał jej szorstko. - Niczego nie oczekujesz, o nic nie prosisz. Przeciwnie, chcesz mnie obdarować. Ale ja nie przyjmę twojego daru, bo nie chcę niczego zniszczyć. - Nic nie rozumiem. Zmusił się, by wypuścić ją z ramion i odsunąć się od niej. Westchnął. - Jesteś piękna. Jesteś najpiękniejszą kobietą, jaką znam. Jesteś cudowna. Byłbym najgorszym draniem, gdybym wciągnął cię w to bagno. - Jakie bagno? - Myślę o sobie i mojej rodzinie. - Nie musisz mnie wciągać, już w tym siedzę po uszy. - Tammy, zrozum! Gdybym cię teraz wziął... - Och, nie tylko ty byś brał. - Na jej wargach znowu zaigrał uśmiech, tym razem uroczo przekorny. - Jestem du¬żą dziewczynką, Wasza Wysokość, i wiem, czego chcę. - Na moment zawiesiła głos. - Chcę ciebie. I cóż miał jej na to odpowiedzieć? Nic nie mów, idioto, bierz ją na ręce i nieś do sypialni! Nie! W ten sposób wyrządzi jej krzywdę, a za nic w świecie nie chciałby tego zrobić. Musi znaleźć się z dala od niej, bo inaczej... - Wyjeżdżam. Natychmiast - powiedział po chwili nieswoim głosem. Jej uśmiech zgasł w ułamku sekundy. - Jak to?! - Wybacz. - Odwrócił się gwałtownie, podszedł do drzwi i otworzył je tak szybko, że Dominik aż odskoczył. Mark ledwo zwrócił na niego uwagę. - Podaj kolację tylko dla panny Dexter, ja zjem u siebie - rzucił. - I opiekuj się nią. Nie oglądając się, wbiegł na górę po swoje rzeczy, prze¬skakując po dwa stopnie naraz. Tammy siedziała za suto zastawionym stołem blada jak płótno, z oczami pozbawionymi wyrazu. Dominik usługiwał jej, nie przerywając milczenia i nie przestając jej bacznie obserwować. Nie miała apetytu, więc nawet nie pytał, czy ma podać kawę i deser. Wiedział, że nic więcej nie przełknie i że zjadła kolację wyłącznie dlatego, by nie robić służbie przykrości. Gdy odsuwał jej krzesło, dobiegł ich warkot silnika. Mark odjeżdżał. Tammy zbladła jeszcze bardziej, o ile w ogóle było to możliwe. Dominik odruchowo położył dłoń na jej ramieniu, pragnąc ją jakoś pocieszyć. - Dziękuję - szepnęła z trudem. - Czy... Czy książę wróci? Stary kamerdyner wahał się przez chwilę. Nie powinien był wdawać się w taką rozmowę, ale mogła od tego zależeć przyszłość całego kraju. I szczęście tej dziewczyny, która mieszkała w zamku zaledwie od kilku dni, a którą wszyscy zdążyli polubić. Wniosła tu życie i radość. I być może była ich ostatnią szansą... Trudno, w tej sytuacji odstąpi od swo-ich zasad i pozwoli sobie na niedyskrecję. - Tak, ale musi go panienka zachęcić. Uciekł, bo się przestraszył. - Nie rozumiem. - Jak panienka sądzi, kto by panował w Broitenburgu, gdyby panicz Henry został w Australii? - Ktoś, kto przejąłby władzę, ponieważ nie byłoby już następcy tronu. - Niezupełnie. Korona przeszłaby na księcia Marka. Tammy zmarszczyła brwi. - Ale on powiedział mi, że wtedy w kraju zapanowa¬łaby anarchia! - Tak, ponieważ on by tej korony nie przyjął - wyjaśnił Dominik. - Nienawidzi całej rodziny i wszystkiego, co się z nią wiąże. Wie już panienka od Madge, jaki był los jego rodziców. Potem, mniej więcej dziesięć lat temu, przyda¬rzyła się historia z pewną panną, w której książę Mark się zakochał. Narzeczona każdego z pretendentów do tronu mu¬siała uzyskać akceptację panującego, Mark przywiózł ją więc tutaj, do zamku. Niestety, panna wpadła w oko Franzowi, a ponieważ był pierwszy w kolejce do tronu, z ła¬twością odbił ją kuzynowi. - Och, nie! - To jeszcze nie koniec - powiedział ponuro Dominik. - Książę Franz się zabawił, ale żenić się nie zamierzał. Rzu¬cił ją, gdy zaszła w ciążę. Wkrótce potem zmarła z przedawkowania narkotyków. Nie mamy pewności, czy to nie było samobójstwo. Tammy zakryła usta dłonią. To wszystko było straszne. Pomyślała o Marku - bardzo młodym, wrażliwym, podwój¬nie zdradzonym przez narzeczoną i kuzyna. Serce krajało się jej z bólu. - Czy teraz panienka rozumie? Każdy jego kontakt z mie¬szkającą tu rodziną kończył się cierpieniem. Dla niego ten za¬mek to gniazdo żmij. Nie chce przejąć znienawidzonej korony po Franzu i Jeanie-Paulu. Dlatego, musiał za wszelką cenę przywieźć do kraju Henry'ego. Dzięki temu może być regen¬tem i po upływie dwudziestu jeden lat odzyskać wolność. - Gdybym więc zabrała Henry'ego z powrotem do Au¬stralii... - zaczęła z namysłem. - Postawiłaby go panienka w sytuacji przymusowej. Są¬dzę, że ostatecznie książę poświęciłby się dla dobra państwa i wziąłby na siebie ciężar władzy. Wbrew pozorom ma ogromne poczucie obowiązku. Kocha ten kraj i ludzi. Nie¬nawidzi tylko panowania. - Nie - odparła zdecydowanie. - Nienawidzi duchów przeszłości. Tak naprawdę Mark boi się duchów. Czegoś, czego nie ma. - Tylko jak mu to wytłumaczyć? Stary kamerdyner i młoda Australijka przez długą chwilę patrzyli na siebie w milczeniu. - Ty go kochasz, Dominiku! - odkryła nagle Tammy. - Tak - wyznał z prostotą. - Zawsze służyłem u jego rodziny, tutaj jestem dopiero od miesiąca. Pamiętam Jego Wysokość, gdy był malutkim paniczem Markiem. Opieko¬wałem się nim. To ja wsadziłem go po raz pierwszy na kucyka, to ja towarzyszyłem mu na pogrzebie jego matki, to ja przyniosłem mu wiadomość o śmierci jego byłej na¬rzeczonej. A teraz znów muszę patrzeć, jak on cierpi, bo zakochał się w panience. Tammy spojrzała na niego takim wzrokiem, jakby po¬stradał zmysły. - Ależ to niemożliwe! - On panienkę kocha - powtórzył z przekonaniem stary kamerdyner. - Dlatego uciekł. Kręciło się jej w głowie. Widziała już tylko jedno wyj¬ście z tego zamętu. Powrót do Australii. - Nie zostanę tu ani dnia dłużej - oznajmiła stanowczo. - Nie mogę. - Panienka też go kocha. - Nie! Tak... Och, nie wiem! - Odwróciła się do okna, jakby miała nadzieję ujrzeć oddalające się światła samochodu Marka. - Muszę wyjechać. Jeśli zabiorę Henry'ego, Mark będzie musiał przyjąć koronę i w ten sposób zmierzyć się ze swoją przeszłością. - Ale nie nauczy się kochać. Jęknęła i spojrzała na Dominika ze łzami w oczach.